Plan wyprawy do Kisasi.
Jesteśmy w Nairobi, musimy dostać się do Kitui (około 160 km na wschód od Nairobi –) i tam czeka nas przesiadka do Kisasi – około 20 km na południe. Ruszamy po śniadaniu około godziny dziesiątej. Najpierw tradycyjnie matatu „miejskim” do miasta. Potem przesiadamy się do matatu „międzymiastowego”. I tu jest problem, bo zabiera on 14 osób, a jest bardzo mały. Na szczęście waliza zmieściła się w bagażniku. Ale plecak ze sprzętem fotograficznym spoczywa przede mną na kolanach. Jazda trwa bez przerwy 2,5 godziny. Nie ma jak zmienić ułożenia nóg, nie ma gdzie przełożyć plecaka. Jedziemy zapuszkowani jak sardynki :-).W matatu do Kitui. Kenia.
W drodze ja nie mam możliwości fotografowania, chociaż mijamy drzewa, na których widzę gniazda marabutów. Serce boli :-(, ale nic to – karawana jedzie dalej. Jackowi udaje się w drodze wyjąć aparat i sfotografować wielbłądy:Wielbłądy gdzieś na trasie Nairobi – Kitui. Kenia.
Po dwóch i pół godzinie jazdy jesteśmy w Kitui. To miasto „wojewódzkie”. Na „stacji” tłumy ludzi. I chyba więcej sprzedających od podróżnych. Wysiadamy z naszego „małego” matatu i przesiadamy się do „dużego”. Wcześniej jednak powstaje drobna sprzeczka między miejscowymi. Krótko mówiąc, bili się o nas :-). „Duże” matatu ma bagażnik na dachu, więc moja waliza w parę sekund tam się znalazła i wsiedliśmy do środka. Tu było nieco więcej miejsca, tak że plecak ze sprzętem można było wstawić pod nogi i częściowo pod siedzenie. Matatu nie ma ustalonego rozkładu jazdy. Stoi na „stacji” tak długo, póki się nie zapełni. W naszym wypadku czekaliśmy około pół godziny. W tym czasie do autobusu co chwilę wchodzili handlarze. Oferowali żywność (warzywa, owoce, napoje) i drobne gadżety (okulary, portfele, itp.). Wyglądało to mniej więcej tak:Handlarze na „stacji” w Kitui. Kenia.
Wesołe matatu :-). Kenia.
Na miejsce dojeżdżamy około godziny szesnastej. Wysiadamy na przystanku w Kisasi:Miejsce, gdzie w Kisasi zatrzymują się matatu. Kenia.
Stąd mamy kilkadziesiąt metrów do naszego nowego lokum. W Kisasi Marek wynajmuje mieszkanie w kompleksie kilku mieszkań. Kompleks ten jest własnością prywatną i został wybudowany właśnie w celu wynajmu. Całość jest ogrodzona i zamykana metalowymi drzwiami. Mogłoby tu mieszkać sześć rodzin, ale nie wszystkie mieszkania są wynajęte. Mieszkanie składa się z trzech pokoi, toalety i prysznica. W przedpokoju jest zlew i miejsce to pełni rolę kuchni. Od roku jest tu prąd elektryczny. Jest tu też wodociąg (woda w kranie) i kanalizacja. Niestety wszystkie te dobra są w pewnym stopniu reglamentowane, tzn. może się zdarzyć że nie ma prądu, albo wody w kranie. W tym drugim wypadku woda jest pobierana ze zbiornika „awaryjnego” umieszczonego na dachu domu (oczywiście pod warunkiem, że się nie skończyła :-) ). Woda w kranie jest w około 40 domach w Kisasi. Nie wszystkie one mają kanalizację, a toalety są tylko w tym kompleksie, w którym my mieszkamy. Podobnie sprawa wygląda z prądem elektrycznym. Nie wszędzie jest on doprowadzony. Jacek z Michałem zajmują jeden duży pokój, drugi – Marek, a ja trzeci – najmniejszy. Rozpakowujemy nasze bagaże i idziemy do „hotelu” (czyli baru) zjeść posiłek:Hotel Checkpoint (napis „karibuni” oznacza „witajcie”). Kisasi. Kenia.
Na posiłek składa się tu obowiązkowo napój i danie główne. Standardowo napojem jest „Chai” (czaj). Jest to herbata parzona w gotowanym mleku i mocno słodzona (3-4 łyżeczki cukru trzcinowego na kubek napoju). Jeśli komuś nie smakuje chai, to może zamówić sobie „strong tea”, czyli zwykłą (nie słodzoną) herbatę. Do tej herbaty podaje się cukier i jedną łyżeczkę dla wszystkich. Łyżeczką wsypuje się cukier do herbaty i miesza ją, a potem (bez oblizywania :-) ) wkłada się do pojemnika z cukrem. Pierwszego dnia spróbowaliśmy trzech dań: chapati, andazi (lub mandazi, jeśli liczba mnoga) i kaimati. Andazi i kaimati są bardzo podobne w smaku i smakują jak polskie pączki (ale bez nadzienia i lukru), przy czym andazi ma kształt trójkątny, a kaimati okrągły.Andazi i strong tee. Checkpoint w Kisasi. Kenia.
Kaimati. Checkpoint w Kisasi. Kenia.
Chapati natomiast – to odpowiednik polskich naleśników, z tym że są bardziej twarde i bez nadzienia. Mi najlepiej smakowały mandazi.Menu w barze (ceny w szylingach kenijskich, 1 USD = 80 szylingów). Kisasi. Kenia.
Po kolacji wróciliśmy do domu i poszliśmy na zasłużony odpoczynek :-).Komentarze: skomentuj tę stronę |